Jak to się zaczęło?

W 1992 roku ukazała się na polskim rynku książka Glenna i Janet Domanów „Jak nauczyć małe dziecko czytać”.  Książki tej nie dało się czytać bez emocji. Promieniowała tak zaraźliwym entuzjazmem, że  zaraz po przeczytaniu poczęłam się głowić jak metodę Domanów przetransponować na grunt polski.

Trudnością wydawała się być złożoność naszego języka i mnogość odmian – przez liczby, rodzaje, osoby, przypadki… W angielskim  wygląda to o wiele prościej i na dobrą sprawę dziecko przyswajając sobie odpowiednio  wiele obrazów graficznych słów, może sprawiać wrażenie  istotki umiejącej czytać…

Skontaktowałam się z Janet Doman i podzieliłam  swymi  wątpliwościami. W odpowiedzi przyszło zaproszenie do Instytutu Osiągania Ludzkich Możliwości.  Z wielu powodów nie mogłam zeń skorzystać, ale Janet Doman nadesłała wkrótce solidne pliki materiałów i list zachęcający do wypróbowania metody w języku polskim. Były to lata kiedy czytanie globalne funkcjonowało już od lat  w wielu krajach świata i zyskiwało coraz to nowych zwolenników. Pomyślałam, że skoro sprawdza się w Japonii, Brazylii, na zachodzie Europy, warto wypróbować metodę wobec polskich przedszkolaków.

W sukurs pospieszyli rodzice. Nie było łatwo o czerwony druk. W ogóle o druk łatwo nie było. Komputery dopiero wkraczały do zakładów pracy. Odpuściłam sobie zatem czerwoną czcionkę, wychodząc z założenia, że nie powinno to stanowić problemu, skoro zaczynam pracę z trzylatkami a nie niemowlętami.

Wkrótce zostałam zaopatrzona w pokaźny stos plansz z dużymi, wyraźnymi wyrazami. Nazywały to, co dzieciom było najbliższe, najlepiej znane – zaczynaliśmy od imion i króciutkich rzeczowników. Potem doszły słowa dłuższe, czasowniki, spójniki.
Metoda skupienia uwagi na moment prezentacji plansz z zastosowaniem „ziarenek” w postaci  rodzynek, orzeszków czy innych zdrowych smakołyków, zdała egzamin na piątkę.  Szóstek wówczas nie było.

Co nie wypaliło

Domanowie wielokrotnie podkreślają w swej książce by nie ulec pokusie i nie sprawdzać czy dziecko przyswoiło sobie któreś z prezentowanych wyrazów. Powiem, że łatwiej byłoby wtłoczyć gorącą lawę z powrotem do wulkanu. Maluchy były tak dumne z faktu, że potrafią „przeczytać” jakiś wyraz, że nie było sposobu, by powstrzymać je przed prezentowaniem swych umiejętności. Toteż zalecenie to nie wypaliło, ale też nie zauważyłam, żeby zaszkodziło  idei w najmniejszym bodaj stopniu. W zasadzie była to (wówczas) jedyna niesubordynacja (prócz rezygnacji z czerwonego koloru) wobec książkowych przykazań.

Różnie bywało też z drugą w ciągu dnia prezentacją. W przedszkolu pracuje się na zmiany. Nie każda z koleżanek była skłonna dać się oczarować globalnemu czytaniu jak ja. Toteż były dni, kiedy musiała malcom wystarczyć tylko jedna prezentacja. Zajmowało to kilka minut i nie mąciło w żaden sposób rozkładu dnia.

Czego należało przestrzegać bezwzględnie

Domanowie powtarzają po wielekroć, że czytanie globalne ma być zawsze zabawą. I tylko zabawą. Nie może się stać w żadnym momencie przykrym i uciążliwym obowiązkiem. Tego zalecenia należy przestrzegać bez szemrania. Były takie momenty (w domu są takie również), że dzieci były zmęczone lub podekscytowane, bo czekała nas wycieczka czy wizyta Mikołaja. Nie można było w takich chwilach wymagać od nich skupienia. Mniejszą szkodą było odpuścić sobie prezentację, niż naganiać do niej dzieci siłą. Dzień (czy dwa) przerwy nie czynił różnicy. To, co miało się nawyczyniać w małych główkach działo się i tak.

A co działo się w małych główkach ?

Wkrótce można było prezentować malcom proste czasowniki i spójniki. To dawało możliwość tworzenia krótkich zwrotów. Odkryłam wówczas prawdę, która potwierdziła się później podczas konsultacji z pedagogami i psychologami w USA. Dzieci uwielbiają nonsensy. Im bardziej absurdalne były zdanka, tym ochotniej malcy je „odczytywali”. Objawiła się także prawda kolejna. Lepiej dać dziecku do przeczytania dziesięć maleńkich książeczek z króciutkimi tekstami, niż te same teksty zamknąć w jednej książce w postaci czytanek. Te prawdy wykorzystałam po latach tworząc serię książeczek „To ja ci mamo poczytam”.

Dziś wiem także, że należy stosować w planszach prostą czcionkę, bez ozdobników i pogrubień. Wówczas – na początku przygody z globalnym czytaniem – rodzice drukowali mi wyrazy wszechobecną, podstawową czcionką Times New Roman. Błąd.

Mniej więcej po roku dzieci poczęły dostrzegać, że wyrazy to nie całość, tylko złożenia liter. Zaczęły się dopytywać o ich nazwy. To bardzo ważny moment w procesie czytania globalnego. Od tego momentu zaczyna się łagodne i stopniowe przechodzenie od nazywania wyuczonych na pamięć wyrazów do „zwyczajnego” czytania. To jest właśnie ta chwila kiedy rusza lawina. Dzieci próbują składać litery i reszta to już kwestia wyszlifowania techniki. Największa tajemnica czytania zostaje odsłonięta.

Czas płynął. Wkrótce moje maluchy stały się pięciolatkami i już po wakacjach stało się jasne, że wszystkie, cała grupa, to dzieci czytające. Nie nazywające wyuczone na pamięć wyrazy. Dzieci czytały zupełnie nowe teksty. Naturalnie działo się to na różnym poziomie. Jedne odczytywały nowe, proste słowa. Inne czytały zdania. Jednym wychodziło to wolniej, inne czytały płynnie. Normalnie. Każde przecież rozwija się we własnym tempie. Ale czytały wszystkie.

Publikacje w czasopismach pedagogicznych sprawiły, iż pewnego dnia zawitała do naszego przedszkola ekipa warszawskiej telewizji by nakręcić audycję z tą niezwykłą gromadką dzieci. Podzieliłam je na zespoły w zależności od zaawansowania w czytaniu i przygotowałam dla nich zadania na piśmie. Jak one cudnie czytały! Bez skrępowania, bez cienia tremy, z ochotą i radością. Audycję wyemitowano w Nauczycielskim Uniwersytecie Radiowo-Telewizyjnym a ja do dziś nie mogę sobie darować, iż nie zaznaczono, że to były pięciolatki. Dla mnie było oczywiste, że wszyscy o tym wiedzą, oni byli przekonani, że to dzieci z zerówki…

Co daje wczesne czytanie

Przede wszystkim nie czyni krzywdy, jak to sugerują niektórzy. Nie powoduje dysleksji (jakim cudem?!). Nie odbiera dzieciństwa. Irytujące jest szermowanie takim argumentem. Jakby te kilka minut dziennie fajnej, wspólnej zabawy mogło uczynić dziecku krzywdę i zaburzyć szczęśliwe do tej pory dziecięce lata.

O korzyściach płynących z czytania w ogóle pisałam już wcześniej. Czytanie to sposób na gromadzenie wiedzy, pogłębianie inteligencji, wartościowe spędzanie czasu. Na tworzenie więzi z książką, na zaprzyjaźnienie się z nią do końca życia. To alternatywa dla niekończących się bajek z odtwarzacza czy odbiornika telewizyjnego, dla gier komputerowych.  Nie ma lepszego nośnika informacji niż dobra książka, która pozostawia miejsce dla wyobraźni i pozwala sobie przyswajać zawartą w niej treść w stosownym dla każdego tempie, a nie z szybkością zmieniających się w ułamku sekundy obrazów…
Ale czytanie globalne ma jeszcze jedną zaletę. Pozwala tworzyć dobre skojarzenia z procesem czytania, który przyswajany w ten sposób jest łatwy i mało uciążliwy. Nie bez znaczenia jest fakt, iż rezygnowałam z podręczników do nauki czytania, stawiając na swoje teksty, które nawiązywały do przeżyć akurat tych, nie innych dzieci.  Nie było wkuwania czytanek, zamiast tego dzieci czytały listy adresowane do siebie.

Refleksje

Zabawa we wczesne czytanie to zabawa fantastyczna. Na przestrzeni wielu lat śledziłam te swoje czytające dzieciaki dopytując się rodziców jak też radzą sobie w szkole. Radziły sobie znakomicie. Dzisiaj moi wychowankowie pracują tą metodą ze swymi dziećmi, które z podobnym jak rodzice entuzjazmem udają ptaszki w gniazdkach. Spróbujcie pobawić się w czytanie ze swymi maluchami i podzielcie się – proszę – wrażeniami.

4 odpowiedzi na „Czytanie globalne – jak to się zaczęło?

  1. Natalia Suit pisze:

    Moje dzieci, ktore mieszkaja w Stanach, ucza sie czytac z serii To Ja Ci Mamo Poczytam. Idzie im swietnie i bardzo je lubia. Najmlodszy Karsten uwielbia ksiazeczke Hop! Hop! :-)

  2. MT-K pisze:

    Mam nadzieję, że Karstenowi przypadną do gustu książeczki z kolejnej, trzeciej części serii.
    Wiele maluchów ulubiło sobie książeczkę „Hop! Hop!” . Sądzę, że to dlatego, iż cała książeczka to powtarzający się wyraz „hop” (nietrudno nauczyć się go „czytać” , prawda?). I tylko na ostatniej stronie widnieje: „Hop, bęc i guz!”, co pewno było doświadczeniem każdego malucha…:-)
    Czekamy zatem na filmik z Karstenem i książeczką „Hop! Hop!” w roli głównej…

  3. Maciek pisze:

    Wpadła mi książka w ręce „Jak kreatywnie wspierać rozwój swojego dziecka”. Przez 1/3 książki przebrnąłem nie dowiedziawszy się nic nowego. Dopiero rozdział 6 – szok Nauka czytania dla przedszkolaków i młodszych. Jestem bardzo ciekaw efektów. Dodam, że mam dwóch synów 3,5 roku i 14 miesięcy i obydwaj uwielbiają słuchać głośnego czytania. Zaczynamy od jutra :)

    • admin pisze:

      No to bierzcie się do dzieła! Będę Panu wiernie sekundować. Za efekty ręczę, jeśli tylko uczyni Pan z tej nauki pyszną zabawę. Proszę za jakiś czas napisać, jak Wam idzie… :-)