Do czego służy dziadek?

Dziadek bardzo jest przydatny do łupania orzechów. Ma do tego cierpliwość. I ręce jeszcze mocne. Toteż w drewnianej misce na kuchennym stole zawsze  stoi zapas orzechów.  Kiedy wnuczęta mają ochotę, dziadek chwyta za dziadka…

Do czego by tu jeszcze… O! Z matematyką jest dziadek za pan brat. Nie uznaje kalkulatorów, a choć głowa płata mu liczne psikusy, nie zawodzi podczas liczenia. Liczydło – takie tradycyjne, z drewnianymi kulkami – też nie ma przed dziadkiem tajemnic. I kiedy Jaś-czterolatek przychodzi z wizytą, za każdym razem podlega łapance. Na stole pojawia się liczydło a dziadek pokazuje wnukowi ile operacji można zdziałać przy pomocy tych niepozornych, barwnych kulek.

Jak się zastanowić głębiej to dziadek jest produktem minionej epoki. Inżynier, ale zaprzyjaźniony z literaturą. Na fizyce się wyznaje, z historii i geografii zagiąć go trudno. Relikt przeszłości jednym słowem, kiedy szkoła średnia wypuszczała absolwentów ze sporą ogólną wiedzą, a studia nie ograniczały się do wyspecjalizowania żaka w jednej, wąskiej dziedzinie.  Toteż czekamy, aż podrosną nasze wnuczęta by mogły posłuchać opowieści dziadka o istocie antymaterii, budowie Kanału Sueskiego czy o tym jakim chemicznym procesom podlega fermentujące w wielkim słoju wino…

Dawno temu, w czasach, które naszym wnuczętom zdają się być prehistorią, dziadek pracował w studenckim radiu. Szkolił spikerów bo głos miał…radiowy. Do dziś mu ten głos został i może teraz z pożytkiem wielkim dla wieczornego czytania czynić zeń użytek.

O, jeszcze coś. O dykcję dziadek dba. Starej daty ta jego dykcja. Nie przepuści żadnemu: „robiom”, „skaczom” i „biegajom”. Nie ma szans przy nim wyłanczać światło. Nie ma szans wyłanczać czegokolwiek!

Z obcymi naleciałościami w języku walczy jak lew. Czasem przegina. Kiedy córka zakładała niemowlakowi body, dziadek zapłonął oburzeniem żywym:

– Jakie body! Co za body! Czy to nie można po polsku?! Czy to nie może być, ten, no…korpus?

I tak już zostało. Kupowałyśmy niemowlakom twarzowe, kolorowe korpusiki, pękając ze śmiechu, gdy dziadek chrząkał znacząco podczas prezentacji owych zakupów.

Na drzewach się dziadek zna. I na ptakach. I kiedy wychodzi z którymś malcem na spacer jest szansa, że wnuczę przyswoi sobie nazwę drzewa rosnącego w pobliżu, że wsłuchają się razem w ptasi trel.

Ale Wielkie Pięć Minut ma dziadek za każdym razem, gdy któreś z  pięciorga wnucząt zostaje u nas na noc. Wiadomo, że po kąpieli nastąpi najmilsza chwila wieczoru – czytanie. Cały radiowo-dykcyjny kunszt wkłada dziadek w to co czyta i jak czyta. Bo też jak on to robi… Moduluje głos, wciela się we wszystkich bohaterów po kolei, zaśmiewa się barytonem tak donośnie, że koty z podkulonymi ogonami pierzchają z pokoju…Dzieciaki ryczą ze śmiechu razem z nim a po skończonym rozdziale zaczynają się jęki: – Dziadku, jeszcze tylko jeden rozdział, no…..jeszcze tylko jeden…Dziadkowe pięć minut przeciąga się – bo i tak bywało – do godziny…

Tym sposobem nasze wnuczęta poznały Tomka Sawyera (o, dziwo, najbardziej zachwyciły się nim dziewczynki), Koszmarnego Karolka, Pippi Langstrump i Piaskowego Duszka. A także jedną z najpiękniejszych książek dla dzieci – „O chłopcu, który szukał domu”. No, proszę, ile się tego uzbierało…

Zamyśliłam się. To przecież ja – babcia – stoję nad garnkami by babciny obowiązek wypełnić jak należy. Wycieram zasmarkane nosy. Pakuję do wanny. Przygotowuję ubranka. Gram w wojnę i Czarnego Piotrusia. To babcia nalepia plasterki, kupuje pianki do smażenia nad gazowym płomykiem. Na babci głowie wymyślanie świątecznych upominków. Z całą pewnością babcie stanowią tę lepszą i ważniejszą połowę dziadków.

Tak myślałam jeszcze kwadrans temu, zanim zaczęłam pisać ten felieton…